Chodząc po wydeptanych ścieżkach – „Ślady” Jakuba Małeckiego

25c5259blady

Jakub Małecki zawiesił sobie poprzeczkę bardzo wysoko prezentując poprzednią powieść „Dygot”. Nie zwalniając tempa, powraca z historiami bardziej kameralnymi i niedopowiedzianymi. Melancholijne opowieści o życiu i śmierci są fabularnym majstersztykiem.

Tadeusz ginie, gdy kula rozrywa jego czaszkę. Jest wojna, lecz on nie umiera całkiem. Pewna jego część rozpoczyna wędrówkę i snuje opowieści w umysłach innych, a przy tym tworzy fabularną sagę o ludziach, choć nie do końca spokrewnionych, to splecionych ze sobą na różne sposoby. Akcja rzuca nas w wiele miejsc Polski, jesteśmy w Byczynie, w Kwilnie, a nawet w Warszawie. Kim jesteśmy? Jesteśmy światowej sławy modelką, wiejskim grajkiem, z którego się śmiano, jesteśmy wykładowcą na uniwersytecie i mamy romans ze studentką. „Ślady” to poszarpana, niepełna i nieprzewidywalna wędrówka przez życie, która dla każdego z bohaterów kończy się tak samo.

Dziewiętnaście opowiadań, różni bohaterowie i jedna historia. Jakub Małecki przedstawia nam plejadę postaci zwyczajnych, które wiodą swoje przeciętne żywota. Autor głośnego w światku literackim „Dygotu” stawia tym razem, choć niekiedy podobnie jak poprzednio, na detale i z tych właśnie detali tworzy całość swojej powieści. „Ślady” to kompozycja krótkich opowiadań, których bohaterowie przeplatają się w całej książce. Każdy z nich walczy z codzienną zwyczajnością w niezwykły sposób i choć nie można tu wyróżnić żadnego z bohaterów, rodzina Czerskich pozostawia swój ślad w każdej z historii. Chronologia wydarzeń rozpina się od drugiej wojny światowej do lat obecnych, z rozmów wywnioskować można, że miały miejsce całkiem niedawno.

Nie sposób uniknąć porównań do „Dracha” Szczepana Twardocha, bo jeśli tę pozycję mamy za sobą, rozpoznamy stwora unoszącego się nad każdym z bohaterów. I u Twardocha, i u Małeckiego dużą rolę grają siły natury. To często natura doprowadza do pewnych zdarzeń, również i do śmierci, i ta połączona z mocno rzeczywistą prozą, zachwyca czytelnika realizmem magicznym, który z nawet najbłahszych rzeczy stworzy fantastyczną historię. „Ślady” mówią więc z pozoru o śmierci, o odchodzeniu i sprawach dość fatalistycznych, co u każdego wygląda niemalże identycznie. Co ważne, we wszystkim tym błyska iskierka życia, czas pomiędzy narodzinami a śmiercią, na który to właśnie my mamy wpływ. Bo pomimo tej tajemniczości śmierci, nie wiadomo kiedy i w jaki sposób ona nadejdzie, sprawa jest dość prosta i to życie skrywa największą tajemnicę. U Małeckiego dominują rzeczy złe i smutne, wiele momentów jednak wzrusza i przypomina na swój sposób polską jesień – szarą i ponurą, lecz z czasem przytulną i zaskakująco malowniczą.

Jeśli debiut Jakuba Małeckiego jeszcze przed Wami, radzę jak najszybciej nadrobić zaległości. „Dygot” dużo mniej przystępniejszy niż najnowsze „Ślady”, zachwycił mnie stylistycznie, był nowatorski i przeszywający niczym pierwszy mróz. „Ślady” nieco bardziej odrealnione, kontynuują egzystencjalne myśli „Dygotu”, mówią o śmiertelnych istnieniach i nieśmiertelnych wspomnieniach. Małecki pozostawia nas z myślą, że choć każde życie jest wyjątkowe, teraz, dla każdego z osobna, na przestrzeni lat nie pozostanie po nim nic jak tylko ślady. Często zatarte.

Piękni, ale nieidealni. „Dziewczyna z pociągu” w wersji filmowej

Emily Blunt debiutująca u Pawła Pawlikowskiego mierzy się z rolą nieszczęśliwej kobiety z problemami, zarówno emocjonalnymi, jak i nałogami. Podbijająca rynek książki „Dziewczyna z pociągu” niekoniecznie zrobi to samo na wielkim ekranie.

Rachel (Emily Blunt) każdego dnia dojeżdża pociągiem do pracy. Z jej zwyczajowego miejsca ma szansę obserwować szereg domów, za których drzwiami obcy ludzie prowadzą życia dużo bardziej interesujące niż jej własne. Szczególnie upatruje sobie jeden z nich, ten zamieszkały przez młodą parę. Ci często stoją przytuleni na balkonie, pogrążeni w intymności zdają się nie widzieć przejeżdżającego pociągu. Rachel widzi jednak wszystko. Gdy pewnego dnia obraz ten się zmienia, jest wstrząśnięta, niemal wpada w złość na blond piękność z idealnego domu. Miasto obiega informacja o zniknięciu Megan Hipwell (Hayley Bennet), dziewczyna z pociągu może być jedyną osobą zdolną odkryć co się tak naprawdę z nią stało.

„Dziewczyna z pociągu” obnaża mit rodzinnej idylli z przedmieść. Bestsellerowy debiut Pauli Hawkins trafił na ekrany kin, a jego twarzą stała się Emily Blunt. Nie jest to twarz piękna, wręcz przeciwnie. Czerwony nos, podpuchnięte oczy, rozmazane resztki makijażu i karykaturę uśmiechu dopełnia ledwie rozumiany bełkot wydobywający się z ust głównej bohaterki. Rachel niegdyś sama zasmakowała życia pary, którą obserwuje i właśnie dlatego dzień w dzień nie odrywa wzroku od zakochanych. Po rozwodzie kobieta zaczęła pić i zapominać. Luki w pamięci nie pozwalają jej zebrać w głowie całego dnia, a co dopiero feralnego wieczoru, kiedy to Megan Hipwell nie wróciła do domu. Ta noc zieje pustką w jej głowie, co budzi podejrzenia policji, ale i jej własną, desperacką walkę o przypomnienie sobie gdzie była, co zrobiła, ale i co widziała.

Reżyser ekranizacji, Tate Taylor stworzył z „Dziewczyny z pociągu” przede wszystkim dramat psychologiczny, intryga, sensacja i kryminał są już na drugim planie. Na pierwszy wyciąga od upadek moralny kobiety już dojrzałej, pijącą niby ukradkiem cały dzień, widzą nie tylko inni pasażerowie pociągu, przechodnie na dworcu, ale i przypadkowi klienci baru, do którego często sama trafia, lecz rozmówców już nie pamięta. Alkoholowy ciąg, nieznośny brak równowagi i zamglone spojrzenie nie pozwala Rachel odróżnić rzeczywistości od snu i zwidów. Policji nie pozwala uznać kobiety za wiarygodnego świadka.

Emily Blunt odegrała rolę zdesperowanej pijaczki w niemalże perfekcyjny sposób, reszta bohaterek przemknęła niezauważenie. Zarówno Megan, jak i Anna, nowa żona byłego męża Rachel, przeżywają własne traumy w relacjach matka-dziecko, które w filmie są jedynie zarysowane. Bohaterka Blunt, która w życiu przegrała wszystko, wygrywa na ekranie, gdzie towarzyszą jej postaci do bólu stereotypowe, a i nie mają czasu, by się rozwinąć. Podróż w głąb psychiki Rachel jest interesująca, histeryczne napady bohaterki naprzemiennie z „urywanymi filmami” jej wieczornych eskapad wywołują zażenowanie i wstyd, co dowodzi, że Emily Blunt spisała się na medal. Sam wątek kryminalny mógłby niestety przejść obojętnie.

„Dziewczyna z pociągu” nie jest filmem dynamicznym, nie jest też thrillerem, a sama zagadka zostaje rozwiązana w scenie, która nie przystaje do poziomu dramatyzmu całego filmu. Ten z kolei, wykreowała sama Emily Blunt, gdyż pomimo intrygujących wątków pozostałych postaci, te zostały potraktowane bardzo marginalnie. „Dziewczyna z pociągu” pozostawia nas z lekkim poczuciem niedosytu, melancholią i lekcją, która mówi, że życie nie zawsze jest tak piękne, jak ludzie, którzy je wiodą.

„Ostatnia rodzina”: W domu u Beksińskich

Fotografie Beksińskiego przedstawiały nierzadko postaci zdeformowane, obrazy emanowały estetyką na pograniczu sadyzmu i masochizmu. Jego tragiczna śmierć i losy bliskich złożyły się na określenie jego rodziny mianem „przeklętej”. Życie Beksińskich stało się kanwą filmu, lecz odbiegając od obrazu typowo biograficznego, opowiada historię o życiu rodzinnym, poświęceniu i dwóch indywiduach potrzebujących równowagi. Tkwiący w tym ogromny potencjał wykorzystał w scenariuszu Robert Bolesto, a wyreżyserował młody Jan Matuszyński. „Ostatnia rodzina” jest jednym z najlepszych polskich filmów ostatnich lat.

W latach 70. Beksińscy sprowadzają się na warszawski Służew. Osiedle straszy postapokaliptycznym widokiem, Zdzisław (Andrzej Seweryn) zapamiętale jednak fotografuje panoramę budującego się Mokotowa. Syn małżonków, Tomek (Dawid Ogrodnik) dostaje kawalerkę w bloku nieopodal, co uniemożliwia przecięcie pępowiny z rodzicami i powoduje częste wizyty na obiadach mamy. Wraz z Beksińskimi zamieszkują matki Zdzisława i Zofii (Aleksandra Konieczna). Cztery ściany mieszkania zdają się nie pomieścić dwóch artystów jakimi są ojciec i syn, awantury wybuchają z byle powodu, egzystencjalne przemyślenia zapełniają ciszę podczas niedzielnego obiadu. Zdzisław ceni prywatność, kiedyś w jego mieszkaniu staną nawet pancerne drzwi. Kim byli ci, do których domu śmierć zawitała tak często?

Rodzina Beksińskich jest u Matuszyńskiego rodziną, która żyjąc razem potrafi być całkiem osobno. Każdy z nich zajmuje pewną przestrzeń i ceni sobie każdą chwilę radości, których nie ma zbyt wiele. Jednocześnie unikają kontaktu ze światem zewnętrznym, relacje te są krótkotrwałe, przypadkowe lub czysto zawodowe. Więzi pomiędzy poszczególnymi członkami rodziny są specyficzne, a sprowadzają się do emocjonalnego trójkąta, w którym to ojciec ściera się z synem, a jedynym i niezawodnym rozjemcą jest matka. Zbyt często wychodzą na wierzch pretensje i ukryte żale, osobiste dramaty nie dążą do rozwiązania, a pozostawiają masę niedopowiedzeń. Zdzisław jako malarz i grafik przelewa emocje na obraz, nigdy na bliskich, co jak na artystę czyni go wycofanego i unikającego bliskości. Rejestruje kamerą prozę życia, nagrywa zawstydzoną Zosię, awanturującego się Tomka i siebie – w lustrze, jako obserwatora. Na taśmach chce zachować najintymniejsze szczegóły życia Beksińskich, pogrzeby i śmierć bliskich oraz żal po stracie.

Tomek, choć nie wszedł w buty ojca, realizuje się w muzyce i to właśnie dzięki niej wychodzi „na zewnątrz”. Nie można żyć w pudełku, ale gdy neurotyczny chłopak poznaje życie, jest zawiedziony i zły. Dawid Ogrodnik odwzorował młodego Beksińskiego z najmniejszymi szczegółami tworząc postać złożoną, bezradną, lecz prowokującą wiele sytuacji. Jego nieoczywistość, niejasny stosunek do kobiet i własne demony, z którymi często nie chce mu się walczyć, nie wzbudzają sympatii, a zaintrygowanie postacią, której głos w radio wywołuje dreszcz. Pomiędzy tak skrajnie różnymi mężczyznami stoi Zosia. Cicha, nieśmiała i gotowa do poświęceń walczy codziennie o zachowanie względnej równowagi. Aktorzy stali się bohaterami filmu, szanowali się, ale także, jak mówi Zdzisław, byli gronem ludzi, którzy jak się kochają, tak nienawidzą.

„Ostatnia rodzina” nie jest więc filmem o znanym malarzu, a o zwykłej rodzinie, w której przydarzyła się tragedia. Losy Beksińskich ujęte w rewelacyjny scenariusz tworzą dynamiczny, spójny i dopracowany w najmniejszych szczegółach obraz. Ten, okraszony wisielczym poczuciem humoru i nagraniami z kamery Zdzisława ma niepowtarzalny klimat, który mocno daje o sobie znać szczególnie w scenie z utworem „Nights In White Satin” The Moody Blues. Film Matuszyńskiego nie zawiedzie najbardziej wymagającym i pretendować może do filmowego arcydzieła, którego polskie kino na długo nie zapomni, a i widzowie na całym świecie mogą wyjść z kinowej sali na miękkich nogach i ze łzami w oczach. Dzieło Matuszyńskiego jest reżyserskim mistrzostwem, które doczeka się mnóstwa nagród.